Przegląd katastrof Aktu Penetracyjnego wg Stasia,
... czyli skrócony spis jego mniej bolesnych, turystycznych penetracji (dokończenie).





(Klikaniem słuchasz lub wyłączasz!) ⇒ ⇗ Kolejna penetracja świata (a ściślej Europy), była już poważnym, kilkutygodniowym przedsięwzięciem, zrealizowanym we wspomnianym, ostatnim już miejscu pracy. (Stasio bowiem, nie uwzględnia późniejszych okresów zatrudnienia w nijakich eksploracyjnie, firmach ochroniarskich!). "Pocztą pantoflową", Stasio dostał cynk, że oto przygotowywana jest autokarowa pielgrzymka do świętych miejsc, połączona ze zwiedzaniem krajów "na trasie". Stasio tak się ucieszył, że choć jeszcze nie wyruszył, a już się czuł niczym "Gwiazda Autostrady"! Pielgrzymkę tę w okresie wakacyjnym, organizował ksiądz z grupą nauczycieli dla uczniów szkoły i Stasio dostał się do niej z powodu niepełnego obłożenia autokaru. Wpłacił - jak chyba wszyscy - 100$ i ustaloną kwotę polskich złotych, w pracy wziął miesięczny urlop wypoczynkowy... i pojechał. Wycieczka żywić się miała duchowo codziennymi mszami poranno-wieczornymi (a przynajmniej zbiorowymi modlitwami) i posiłkami z zabranego, "suchego prowiantu", by ten duch nie upadł zanim ciało nie wyciągnie kopyt. Dla "cięcia kosztów" zaś, zdecydowano, że "ochotniczo" wyznaczeni uczestnicy pielgrzymki, opanują wiedzę o przewidzianych do zwiedzania, miastach i będą w nich, "przewodnikami". Pierwszym celem tej pielgrzymki, było francuskie Sanktuarium w La Salette w alpejskich górach. Do tego celu, Stasio zmierzał przez m.in. Czechy (wówczas już tylko!), Austrię i Szwajcarię (w której nocował na kempingu nad Jeziorem Genewskim). Droga do Sanktuarium w La Salette, wiodła wąskimi serpentynami nad malowniczymi dolinami, po przepastnych, górskich zboczach Alp i momentami była tak emocjonująca, że cierpiąca na lęk wysokości koleżanka, siedziała przerażona i pookrywana ręcznikami w przejściu autokaru. Stasio nigdy też nie zapomni uroku rozgwieżdżonego nieba, gdy nocną porą na spotkanie z nim, wyszedł był z "Domu Pielgrzyma". Siedział zauroczony pod jego ścianą i miał te gwiazdy w zasięgu ręki. Był niemal pewien, że mógłby sobie którąś zerwać - a co najmniej pozawieszać je "tak dla jaj", w innych miejscach nieboskłonu. I pewnie uległby nawet tej psotnej pokusie, gdyby nie krzywy palec Kopernika, który wychyliwszy się zdenerwowany zza jednej z nich, wskazał nim Stasiowi jego miejsce noclegowe. Siarczyście przy tym przeklinał Stasia niebiańską "nowomową", póki jakiś siwy staruszek, nie ździelił go otwartą dłonią w glacę, aż się huk poniósł po nocnym niebie. Na ten odgłos, z Domu Pielgrzyma wylegli wszyscy rozespani pielgrzymi sądząc, że oto nadciąga ostra burza. Stasio przezornie udawał, że nic nie słyszał. Następnym miejscem pielgrzymki, było katalońskie Opactwo z Klasztorem Montserrat, w niewielkiej odległości od pięknej, hiszpańskiej Barcelony. Była tam "Czarna Madonna z Dzieciątkiem Jezus", cudowne źródło (które objawiło swą moc częstszym parciem na pęcherz u Stasia) i piękne krajobrazy widokowe. Zanim jednak oszołomiony widokami, Stasio do tego klasztoru dotarł, był m.in. we fancuskim Avinionie i podziwiał nieukończony (a może jedynie zburzony?!) most, o którym pięknie śpiewała Ewa Demarczyk. W mieście tym, ksiądz po raz pierwszy pokazał diabelskie rogi, które dotąd starał się troskliwie przysłaniać sutanną i celebracjami mszy. Od pewnego już czasu, Stasio podejrzewał go o służbę dwum panom, ale w tym mieście, zyskał niemal pewność jego dwulicowości. Otóż po upływie wyznaczonego czasu wolnego, w autokarze brakowało dwóch czy trzech młodych ludzi i gdyby nie głośne protesty pozostałej wycieczki, być może ludzie ci, mówiliby dzisiaj lepiej po francusku, niż po polsku. Bo przecież wszystkie dokumenty (w tym paszporty!), były w posiadaniu księdza i belferskiej "Grupy Szybkiego Reagowania" ("G.S.R."). Przezorny - jak się potem okazało! - Stasio, starał się w Avinionie nie stracić pleców księdza z oczu i być może dlatego tylko, jeszcze myśli po polsku! Były też inne, godne podziwu i turystycznej penetracji, miasta - m.in. Barcelona (m.in. z architekturą Gaudiego w Świątyni Pokutnej Św. Rodziny, czy oryginalne w swym charakterze i bryle, budynki w mieście), Saragossa, Segovia, Avila, San Lorenzo de El Escorial (z kompleksem pałacowo-klasztornym i panteonem wszystkich niemal władców hiszpańskich - po jego powstaniu), Toledo (z twierdzą Alkazar), Kordoba, Grenada (hiszp. Granada), Sevilla i oczywiście, był też Madryt. To jedynie najważniejsze odpryski wspomnieniowe z coraz dokładniej gumowanej pamięci Stasia. Mimo to, gdyby Stasio chciał o nich więcej napisać, niż napisał - Internetu by nie starczyło, nie mówiąc już o ewentualnej cierpliwości czytających te wypocinki. Starał się więc ograniczać tę penetrację kwater "Cmentarza Zapomnianych Wspomnień" jedynie do najistotniejszych momentów spośród tych, które jeszcze się mu pałętają po coraz bardziej dziurawej pamięci . W Barcelonie więc Stasia usypiał huk lądujących samolotów, a jego powieki zamykały koła ich otworzonego podwozia - wybrany dla oszczędności kemping, leżał bowiem, na przedłużeniu pasa startowego lotniska. Czasami więc nawet pozdrawiał pasażerów, obserwujących rozespanego Stasia. Z Barcelony, wybrzeżem Stasio pojechał na Gibraltar, by kilkanaście godzin, pobyć sobie w Wielkiej Brytanii. Tam także, doszło do kolejnego nieporozumienia Stasia z księdzem i belferską "G.S.R.". Tak się bowiem, dziwnie składało, że mimo upałów, raz tylko przybyli na kemping w czasie czynnego tam basenu. Brudny więc i zmęczony tą objazdową, pośpieszną turystyką Stasio, przyłączył się do nielicznej grupki, która odpuściła sobie rejs do hiszpańskiej Ceuty w Afryce, na rzecz brzydkiej, szarej plaży i - wreszcie! - kąpieli morskiej. Zanim jednak się wykąpał, musiał "zwiedzić" pół miasta w poszukiwaniu najtańszego źródła zakupu biletów na ten rejs. Gdy już je wreszcie zdobyto, Stasio krztusząc się kurzem i potem zażądał, by mu i innym pozostającym, zwrócono środki, których oni nie wykorzystali. A były to środki z owych 100$, wpłaconych przed wyjazdem. Nastąpiła ogólna konsternacja i Stasio już dzisiaj nie pamięta, czy wszyscy inni z pozostających, otrzymali pieniądze. Jemu jednak, zdenerwowany ksiądz wręczył garść różnych środków płatniczych (bo pielgrzymkę zrealizowano jeszcze przed wprowadzeniem EURO!). Stasio nawet nie wiedział, ile tego było. Dość powiedzieć, że ten fakt, wywołał jednak u księdza bardziej sprawiedliwe podejście do powierzonych mu, finansów grupy. Ale i też od tego czasu, chłodne stosunki między nimi, stały się lodowate - co Stasiowi nawet odpowiadało, biorąc pod uwagę panujące wówczas, hiszpańskie upały. Następne "Starcie Gigantów", miało miejsce w uroczej Grenadzie. Mauretański, malowniczy kompleks warowno-pałacowy, turystów - mnóstwo, do obejrzenia - jeszcze więcej, a czasu - jak zwykle - już nie ma. I w tych "komfortowych" warunkach zwiedzania, jedna owieczka ze stada, zaginęła w tym ogromnym kompleksie. Oczywiście, poruszenie wśród "G.S.R.", oczywiście, pretensje księdza... - tak jakby sami zapomnieli własne niedotrzymywanie umów czasowych! Jak chociażby w Gibraltarze, gdzie blisko godzinę grupa na nich czekała przy zamkniętym autokarze! Znowu - jak w Avinionie - ksiądz zamierzał odjeżdżać bez owieczki, nawet wbrew protestom większości uczestników. Pobieżne i chaotyczne poszukiwania zagubionej osoby, nie dały rezultatu i ksiądz sposobił się już do opuszczenia Alhambry. Szczęśliwie dla owej owieczki, w grupie był Stasio, który swym sokolim wzrokiem wzmocnionym silnymi brylami, dostrzegł opuszczone niebożę, stojące w oddali i oczekujące litościwego, rzeźnickiego noża skracającego jej mękę. Tylko więc dzięki Stasiowi, ksiądz nie przywiózł do kraju jednej jego obywatelki mniej! A Stasio mógł obserwować, jak krętymi i dziurawymi ścieżkami, chadzają sobie chrześcijańskie cnoty. Znowu zamierzały pozostawić ich wyznawczynię na pastwę drwiącego losu. Ta osoba bowiem, nie była przebojową osobą ze znajomością choćby zrębów jakiegoś języka, a dodatkowo pozostawienie jej bez dokumentów, pozbawiało ją jakichkolwiek szans w miarę bezstresowego wybrnięcia z sytuacji. W ogóle egoistycz na postawa księdza i całego tego pedagogicznego kierownictwa pielgrzymki, wielokrotnie budziła sprzeciw i słowne spory Stasia. A kwestie finansowych rozliczeń dla uczestników, nie biorących udziału w - często ad hoc organizowanych! - imprezach, były na porządku dziennym. Zdarzały się liczne sytuacje, że "kierownictwo" jadało świeże bułeczki, a suchym prowiantem z kraju, skarmiało resztę wycieczki. Do tego błędy logistyczne i organizacyjne. Jaskrawy przykład: język hiszpański, znało jedynie rodzeństwo, które zostało osadzone na ostatnich miejscach w autokarze, podczas gdy pierwsze, zajęło "kierownictwo". Gdy potem wielokrotnie korzystano z ich pomocy tłumaczeniowej, ci musieli niczym gibraltarskie małpy, przemieszczać się do przodu po zastawionym prowiantem i wyposażeniem, przejściu. Ten wzór chrześcijańskiego samarytanina, który hiszpańskiemu żebrakowi kazał po polsku "banany prostować", wypomniał też Stasiowi jego chorobę i zbyt dużą konsumpcję(sic!). Oddzielając jednak te organizacyjne i osobowościowe niedociągnięcia, Stasio przyznawał, że wrażenia widokowe, były ogromne i warte poniesionych trudów i wyrzeczeń.
Po drodze do portugalskiej Fatimy, następnym celu pielgrzymki, Stasio zawinął jeszcze do Sewilli, w której odbył rejs po rzece Gwadalkiwir. Granicę portugalską, minięto niedaleko Rosal de La Frontera - niewielkiej hiszpańskiej wioski. Po drodze do pielgrzymkowego celu, zaczepiono też o Lizbonę. Z tej błyskawicznej wizyty, Stasio niewiele pamięta. Ot, ogromny śmietnik pustych, plastykowych butelek porzuconych pod jednym z mijanych mostów i widok ogromnej ściany urn miejskiego cmentarza. Do dnia dzisiejszego Stasio nie rozwiązał też zagadki, w jaki sposób bliscy odwiedzają mieszkańców urn z wyższych kondygnacji owej ściany.
Stamtąd zaś, droga wiodła do najdalszego krańca Europy, na portugalski, skalisty i wznoszący się ponad 140 m nad poziom Atlantyku, przylądek - Cabo da Roca. Stasio stał nad tym urwiskiem tam, gdzie ląd się kończy, a morze zaczyna - które to słowa portugalskiego poety, był bezwstydnie zerżnął ze wzniesionego dla potomności w tym miejscu, obelisku. Wiatr rozwiewał mu - gęstsze jeszcze wówczas - włosy, a on w oddali widział rozmarzonym wzrokiem, zanikającą linię brzegową Ameryki! I gdyby nie te 140 m odległości od lustra wody, to być może Stasio nawet uległby pragnieniu krótkich odwiedzin po tamtej stronie. Przeraził go jednak długi lot ku wodzie i brak pewności, czy nie nastąpi odpływ w czasie trwania tego lotu. Najwyższym obiektem bowiem, skąd Stasio dotąd oddał skok na "miękkich kończynach", była wieża basenowa. A i wtedy robił to z zamkniętymi oczami, które dopiero po powrocie do domu, z ulgą otwierał. Nieustannie nadal pracując nad swoją "rzeźbą", nie chciał też nadmiernie "suchym stekiem", skarmić rekiny i narazić je na bolesne niestrawności.
Po powrocie z tego przylądka i noclegu w Lizbonie, pielgrzymka wyruszyła do Fatimy, po drodze obierając kurs na Tomar. Miejsce to znane jest z zespołu klasztornego w stylu późnego gotyku, będącego portugalską siedzibą sławnego we wczesnym średniowieczu - Zakonu Templariuszy. Łażąc wewnątrz kompleksu, Stasio czuł nosem wyobraźni zapach tamtych koni bojowych i odorek niedogotowanej strawy, słyszał uszami wyobraźni szczęk broni i nawet przekleństwa rzucone przez płonącego na stosie, ostatniego Wielkiego Mistrza de Molaya, na francuskiego króla Filipa IV Pięknego.
Wreszcie pielgrzymka osiąga przedostatni, duchowy swój cel - Fatimę. Sanktuarium jest imponujące rozmiarami i zadbaniem. Chociaż zlokalizowane jest właściwie w wiosce, to przebywając w nim i obserwując tłumy turystów oraz wiernych, ma się wrażenie, że obiekt mieści się w dużym mieście. Ogromnym przeżyciem są uroczystości religijne - zwłaszcza te, celebrowane po zmierzchu. Szeroka rzeka płynących świec, niesionych przez poruszających się po tym wybetonowanym placu, na kolanach wiernych - to musiało urzec nawet Stasia. Z powodu awarii autokaru, pielgrzymka popasa w Fatimie dłużej, niż planowała. Po naprawie udano się w dalszą drogę objazdową, której kolejnym etapem, było hiszpańskie miasto Burgos. Miasto to, leżało na trasie do ostatniego już duchowego celu pielgrzymki, jakim było Lourdes. Po szybkim rajdzie turystycznym po Burgos, znowu bałagan organizacyjny. Ksiądz i jego "G.S.R.", dali uczestnikom do "demokratycznego" wyboru: kąpiel morską na pobliskiej plaży w San Sebastian, albo Lourdes i uczestnictwo w procesji oraz urokach nocnych uroczystości. Decyzja uczestników: nie ma czasu na drobne przyjemności plażowo-kąpielowe, trzeba zdążyć do Lourdes. Tam zaś uczestniczyć w tych opisywanych, urokliwych uroczystościach wieczorno-nocnych, z procesją i świecami na stokach wzgórz. Francuskie Sanktuarium Matki Bożej w Lourdes (w Pirenejach), było też ostatnim celem duchowym tej pielgrzymki. A efekt tego był taki, jak zazwyczaj: do Lourdes grupa przybyła późną nocą już po wszystkich, rozreklamowanych wcześniej, uroczystościach - ani więc efektów wizualno-duchowych, ani rekreacyjno-zdrowotnych! Samo Sanktuarium w porównaniu do tego w Fatimie, sprawiało wrażenie "ubogiego krewnego". Było znacznie mniejsze powierzchniowo i obiektowo, ale za to bardziej przytulne i malownicze. Są tam więc dwie czy trzy bazyliki, kilka kaplic i Grota Objawień oraz tzw. Plac Różańcowy. Wszystkie te obiekty, Stasio zwiedził wraz z innymi - chociaż bez "uczuciowego kopa". Po zakończeniu turystycznej eskapady, wyjazd z Lourdes w kierunku Wenecji we Włoszech.
Zanim tam jednak Stasio dotarł, zwiedził sobie po drodze San Marino - europejskie mikropaństwo otoczone włoskimi ziemiami i będące piątym, najmniejszym krajem na świecie o powierzchni przekraczającej jedynie 60 km kwadratowych. Zwiedzaniem Stasio nazwał krótki spacer po wąskich i krętych, kolorowych uliczkach jego górzystej stolicy. Rozgrywane w pewnym okresie, wyścigi samochodowe Formuły1 o "Grand Prix San Marino", były w rzeczywistości realizowane na torze Imola we Włoszech. Również motocyklowe "Grand Prix San Marino" nie odbywają się na terytorium tego państwa - z uwagi na jego wielkość - rozgrywane. Obie imprezy, noszą tylko nazwę tego mini-państewka.
Po zakupie kolejnych rowerów przez księdza i "G.S.R.", pielgrzymka obrała wreszcie kurs na Wenecję przez krótkotrwałe "lizanie" Padwy. Stasio się ucieszył, że oto znowu postawi stopy w tym legendarnym i oryginalnym mieście. Pobyt, choć zaledwie kilkugodzinny, Stasio spędził na samotnym spacerze po - częściowo znanych mu już - dzielnicach miasta. Dotarł również ponownie, do tej dzielnicy "Ghetto" - dzielnicy, która swej nazwy, po wiekach udzieliła warszawskiemu, żydowskiemu skupisku podczas II Wojny Światowej. Łaził po malowniczych, weneckich mostach i mostkach, odwiedził Plac Św. Marka i znowu "był po imieniu" z gołębiami na nim.
Po kilku godzinach pobytu w Wenecji, pielgrzymka obrała kurs powrotny do Polski. Był on realizowany w większości drogami, które Stasio przemierzał blisko dwa lata wcześniej odczas swojej wyprawy do Lignano.
Zmierzch penetracyjnych zainteresowań Stasia, objawił się najpierw kilkudniową wycieczką do Paryża i okolic. Miasto, zwłaszcza te turystycznie oblegane miejsca i dzielnice, jest piękne i zasłużenie sobie zdobyło takie uznanie. Stasio był na Wieży Eiffla, w nowoczesnym choć - zdaniem Stasia - brzydkim architektonicznie, Centrum Pompidou z eksponatami sztuki współczesnej, był w Pałacu Inwalidów z grobem Napoleona i oczywiście, w Katedrze Notre Dame na wyspie Ile de la Citie na Sekwanie. Wyjechał także do wspaniałej, gotyckiej katedry w Reims, w której koronowali się królowie Francji oraz zwiedzał Pałac w Wersalu wraz z jego ogrodami i fontannami oraz okalającymi go, rozległymi terenami zielonymi. Chodził po artystycznej dzielnicy Montmartre z piękną, miniaturową Bazyliką Sacre-Coeur i podnosił sobie ciśnienie krwi na placu Pigalle przed kabaretem Moulin Rouge w oszarze "Czerwonych Latarni Paryża" w tej dzielnicy. Odwiedził też sławne nekropolie miasta: Montmartre i Pere Lachaise, na których pochowano mnóstwo światowej sławy zmarłych. Oczywiście, wiedziony stadną, owczą ciekawością, Stasio odbył pieszą, cmentarną pielgrzymkę do grobu przedwcześnie zmarłego z własnej winy i głupoty, wokalisty słynnego zespołu "The Doors" Jima Morrisona - zwanego "Księciem Wyrzutków". Ten grób na cmentarzu Pere Lachaise, jest miejscem obowiązkowych odwiedzin wszelkiej maści fanów muzyka - w tym narkomanów i niedobitków hippisowskiej epoki "Dzieci Kwiatów". Po muzyku, pozostała pamięć i często liczne, świeżo użyte strzykawki oraz puste butelki po alkoholu. Stasio nie był pewien, czy Morrison właśnie takiego hołdu - dla siebie i swojej twórczości! - oczekiwał. Podczas tej eskapady, wszyscy mieszkali w jakimś ciasnym hostelu ze śniadaniami w formie "stołu szwedzkiego" (a więc każdy sobie brał to, co chciał i ile tego chciał!) oraz obiado-kolacjami. Wiele jednak nie oczekiwał, bo przecież nie przyjechał do Paryża aż z Polski, żeby sobie zjeść smaczną bułkę z dżemem - oczekiwał innego posiłku wizualno-duchowego. I takowy też, Stasio otrzymał! Nawet nie pamiętał, czy w tym hostelu, były w pokoikach - bo trudno nazywać pokojem, malutkie pomieszczenie i piętrowymi kojami! - telewizory. A jeśli nawet takowe tam były, to raczej współwycieczkowicze z nich nie korzystali, bo i tak nikt nie znał języka, w którym one pracowały.
Ostatnią eskapadą Stasia w jego turystycznych penetracjach, była kilkudniowa wycieczka do Pragi i jej okolic, z kilkugodzinnym wypadem do Wiednia. Jechał do niej m.in. przez Tanwald, w okolicach którego, doszło przed wielu laty do katastrofy zapory wodnej o długości ok. 170 m. Jej przerwanie na długości ok 50 m, spowodowało zalanie wioski poniżej i śmierć kilkudziesięciu osób m.in. od drewnianych bali, zalanego tartaku. Po drodze był też w Harrachowie, w kaplicy z 15-kilogramowym, kryształowym dzwonem o drewnianej duszy. Penetracyjną bazę wypadową, wycieczka urządziła sobie w Domu Kultury w Neratovicach, niedaleko Pragi. Stasio w stolicy Czech, ponownie odwiedzał dawno widziane miejsca (oczywiście Hradczany, Most Karola - ma ponoć, ok. 500 m długości!), ale też Jozefov - dzielnicę żydowską z najstarszym na świecie cmentarzem i czynną synagogą z XIII w. oraz innymi miejscami żydowskiego kultu m.in. synagogi: Klausova i Pinkasa. Odwiedził Vaclavske Namesty - miejsce politycznych demonstracji, Stare Mesto - stare miasto Pragi i nie darował sobie jej widoku nocą - nawet za cenę lekkiego przemoczenia w deszczowym wieczorze. Dłuższy czas, zachwycał się urokliwą - i jak zwykle, pełną turystów! - "Złotą Uliczką", spacerując wśród bajkowych budyneczków, niemal nie naruszonych "zębem czasu". Swoje wrażenia estetyczne, utrwalał potem Stasio potem, wylewanym na dyskotekowych spotkaniach integracyjnych. Stasio zwiedził także "Skalne Miasto" z zamkiem Valdstejn oraz jaskinie "Morawskiego Krasu" (z wycieczką po podziemnej rzece!). Nawiasem mówiąc, Stasio uznał, że jaskinia "Raj" w świętorzyskiem w Polsce, bardziej mu się podobała - choć sobie tam nie popływał! Z kilkugodzinnego wypadu do Wiednia, Stasio niewiele pamięta. Ot, głównie dostojnie ciche, wnętrza obiektów sakralnych. Ale oglądając miasto głównie zza szyby autokaru, Stasio nie może nie wspomnieć o swojej bytności w wiedeńskim Parku Rozrywki, czy w Pałacu Schonbrun. Niestety, wrażenia jakich tam doznawał, zacierają się w jego coraz bardziej dziurawej pamięci i Stasio z przerażeniem uzmysławia sobie, że nieuchronnie zbliża się taki moment, w którym wizyta na "Cmentarzu Zapomnianych Wspomnień", niczego już nie wskrzesi - poza nostalgiczną wędrówką wśród bezimiennych i pokruszonych, tablic wydarzeń z minionej przeszłości penetracyjnej Stasia.

I to by było na tyle! - jak drzewiej mawiał estradowo-radiowy klasyk-satyryk. "Moja Droga" o.m.c. powiedziałby Stasio, gdyby zmieścił na tych stronach, bardziej wierny obraz swojej życiowej peregrynacji. A tak... To mętne i dziurawe spoglądanie wstecz własnego życia, zmęczyło Stasia i z radością powitał już ostatnie literki tej strony. Będzie to z pewnością wyjątkowo korzystne - zwłaszcza dla jego oczu. Oczywiście, od czasu do czasu, Stasio jeszcze tu z nudów zajrzy. Może coś poprawi, dopisze, może doda jakiś plik graficzny, jakiś ciekawy efekt animacji, może zmieni plik dźwiękowy... Ale to już będzie jedynie szczątkowe wygładzanie i obróbka, choć Stasio jakoś nie widzi oczu, które chciałyby po tych jego wypocinkach, sobie pobłądzić.